autor: Joanna Sendłak
tytuł: Ostinato. Wojenne dni Grażyny Bacewicz
wydawca: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa
i Instytut Literatury
miejsce wydania: Warszawa
data wydania: grudzień 2020
nr wydania: I
liczba stron: 352
format: 125×200 mm
numer ISBN: 978-83-938439-7-8
oraz 978-83-66359-96-3
Ilustracje: Joanna Sendłak
cena: 40,00 zł

Redakcja tomu: Zbigniew Zbikowski
Korekta: Małgorzata Strękowska-Zaremba
Projekt graficzny i skład: Tunia

Redakcja serii:
Piotr Müldner-Nieckowski
Anna Nasiłowska
Małgorzata Karolina Piekarska


KUPUJĘ!


O książce:

Wokół ponura noc okupacji, a wolna dusza artysty czuje się przymuszona tylko do jednego – by tworzyć. Grażyna Bacewicz, skrzypaczka i kompozytorka, spędza wojenne lata w Warszawie, dzieląc wraz z rodziną tragiczne losy miasta. W tym okresie przychodzi na świat jej córka i powstają niektóre kompozycje. Artystka uczestniczy też w życiu artystycznym okupowanej stolicy, rozpiętym między niemiecką licencją a polską konspiracją. Kto ciekaw, jak wyglądało to życie, w którym było miejsce i na heroizm, i na podłą zdradę, i jak się w nim odnajdywała przyszła ikona polskiej muzyki poważnej, powinien koniecznie sięgnąć po tę książkę.

Zbigniew Zbikowski

Jest to powieść dokumentalna, wykorzystująca źródła historyczne, odwołująca się do opracowań, a także sięgająca do archiwów rodzinnych, w tym do listów Grażyny Bacewicz do męża. Autorka ukazuje w niej trudne wybory, przed jakimi stawała jej bohaterka: jak w wojennej rzeczywistości ocalić niezależność, pogodzić rolę matki z twórczością artystyczną i wreszcie – jak zaakceptować rozbicie rodziny, gdy ojciec za ojczyznę wybrał Litwę, a matka Polskę. W reminiscencjach widzimy międzywojenny pobyt kompozytorki w Paryżu, jej studia u Nadii Boulanger i początki kariery, przerwanej przez wojnę. Piękne jest i to, że postać znakomitej artystki przypomina jej wnuczka.

Anna Nasiłowska

O autorce:

Joanna Sendłak urodziła się i studiowała w Warszawie, najpierw malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych, potem filozofię na Uniwersytecie. Wystawiała obrazy w galeriach warszawskich, publikowała opowiadania w pismach literackich, m.in.: „Sycynie”, „Frazie”, „Pracowni”, „Wyspie”, „Migotaniach”, „Twórczości”.
W wydawnictwie Nowy Świat ukazały się trzy powieści:
Szklanka ambrozji, 2014
Fano i filozofowie, 2015
Marzyciel z 76th Street, 2016.
W Wydawnictwie Skarpa Warszawska – dwie:
Z ogniem, 2018
Symfonia gwiazd, 2019.
W Wydawnictwie Literatura net pl opublikowała:
Atotsi, Gdańsk 2019,
Labirynt, Gdańsk 2019.


Fragmenty:

Koncert w Domu Sztuki u profesora Woytowicza na Nowym Świecie 27 udał się znakomicie. Grażyna długo rozglądała się, zanim znalazła wolne miejsce. W sali siedziało ponad sto osób. W półmroku dostrzegła obrazy w rzeźbionych ramach, pod ścianami ustawiono zabytkowe meble. Na środku estrady królowały dwa koncertowe fortepiany, a na podwyższenie prowadziły schodki. Grażyna siadła przy stoliku i otworzyła zeszyt z wydrukowanym repertuarem Woytowicza. Ilość możliwych do wysłuchania utworów w jego wykonaniu była ogromna, blisko dwieście pozycji. Profesor Woytowicz przechadzał się między stolikami. Z każdym z gości zamieniał kilka słów. Na widok Grażyny rozpromienił się.

– Jeżeli utwór jest obwiedziony czerwonym kółkiem, znaczy, że mogę go wykonać natychmiast, kółko niebieskie oznacza, że wykonam go podczas następnego koncertu – wskazał trzymany przez Grażynę program.

– Świetny pomysł.

– Dobrze, że przyszłaś, Grażynko. Kilka razy grał u mnie Kiejstut, prosiłem go, by cię pozdrowił. Czy to uczynił?

– Oczywiście, mówił o koncertach w SiM w samych superlatywach.

– Staramy się dać ludziom sztukę przez duże es. Występują u nas najwybitniejsi artyści. Mam nadzieję, że napiszesz dla mnie nowy utwór. Chętnie zrobię prawykonanie.

– Właśnie piszę II Kwartet smyczkowy. Chciałabym go dać Geni Umińskiej. Byłoby świetnie, gdyby zrobili u ciebie prawykonanie.

Woytowicz wyjął z kieszeni notes i przewrócił kilka stron.

– Kalendarz mam napięty. Co powiesz na maj? Może dwudziestego drugiego? Nie, przepraszam, dwie dwójki to dla mnie pechowa data, raczej dwudziestego pierwszego?

– Maj jest w sam raz, nareszcie będzie wiosna!

– No, to jesteśmy umówieni.

Podkreślił datę w kalendarzu i zatrzasnął notes. Zerknął niechętnie na niemieckiego oficera, który właśnie wszedł do sali.

– Wiesz, Grażynko, dawniej Niemcy nie mieli wstępu do kawiarni, ale pewnego dnia wtargnął kilkuosobowy patrol z podoficerem i przybił do ramy lustra karton z pieczęcią, że lokal jest dozwolony dla Niemców. Nie ma rady, wszyscy potrzebujemy kawiarni do ważnych celów[1]. – Mrugnął porozumiewawczo i wstał, bo na estradzie zjawili się muzycy: Roman Padlewski, Henryk Trzonek, Kazimierz Wiłkomirski i, w olśniewającej sukni, Eugenia Umińska. Popłynęła muzyka. Na kilka chwil Grażyna zapomniała o kłopotach, o tym, że ceny mleka dla dziecka skoczyły w górę, że jej mąż zachorował na gruźlicę i zostanie sama nie wiadomo na jak długo. Że na każdym rogu groziły łapanki, a na dom mogła spaść bomba… Myśli przystanęły, roztopiły się w dźwiękach, w świecie matematycznie doskonałym, w harmoniach odbijających kosmiczny ład.

Rozległy się oklaski. Przyłączyła się do nich z zapałem. Po koncercie pogratulowała kolegom, a przed wyjściem obiecała Eugenii, że wręczy jej nuty nowej kompozycji – II Kwartetu smyczkowego.

– Dam ci też Suitę na 2 skrzypiec, którą właśnie kończę, może zagrasz w duecie z Ireną Dubiską?

– Znakomicie, Grażynko. Słyszałaś, że dwunastego lutego Stefanowi urodził się syn?

– Jak ma na imię?

– Wacek. Jest podobny do ojca, są jak dwie krople wody.

– Uściskaj ich ode mnie.

– Do widzenia, Grażynko.

Eugenia odwróciła się i znikła w tłumie zgromadzonych w kawiarni gości.

 

*

 

W pierwszym tygodniu marca się ociepliło. Grażyna kupiła przydział kartkowej mąki i stanęła przed sklepem. Czuła w powietrzu zapach wiosny. Jak by było cudownie pospacerować teraz ulicami Paryża, pomyślała, wracając do domu.

Pan Walenty uchylił kapelusza i zawołał:

– Czy doktorowa pamięta o kontrybucji?

– Jakiej kontrybucji? – zdziwiła się.

– Już dawno mówiłem doktorowi, ale nie wpłacił. Dwudziestego pierwszego lutego powiesili na mieście obwieszczenie o nałożonej na ludność kontrybucji. Ponoć dziesięć milionów. A wie pani doktorowa, jak ma być ściągnięta? W postaci opłat od właścicieli domów.

– Jak to, więc mamy spłacać Niemcom dług?

– A tak, po pięć złotych od dorosłych posiadaczy kartek żywnościowych.

Grażyna otworzyła torebkę i wygrzebała z portfela dwa złote.

– Więcej nie mam. Mąż pojechał do rodziny.

– Nie ma sprawy, odda pani w ratach.

– Wieczorem siostra przyniesie panu trzy złote.

Głos Grażyny lekko drżał. Kiedy biegła po schodach na górę, przypomniała sobie smutną twarz Andrzeja. Nawet nie mogła pocałować go na do widzenia, nie mogła się przytulić! Trzymał ją na odległość wysuniętych ramion i cały drżał. Na pewno miał gorączkę…

– Co się stało, córeczko? – spytała mamusia, widząc jej zmieszanie.

– Nic, mamo. Na dworze wiosna. Wszędzie porządkują trawniki, na straganach są nowalijki, widziałam młodą sałatę, szczypiorek, nawet botwinę.

– Oczywiście z inspektów. A to by było przyjemnie zjeść talerz młodej botwinki – rozmarzyła się mamusia. Wzięła na ręce dziecko i wyszła do drugiego pokoju.

Grażyna usiadła przed fortepianem i zaczęła komponować. Na przekór wszystkiemu, wbrew niepewnej rzeczywistości, zagrała kilka żartobliwych akordów, a potem dała się porwać muzyce, która przeniosła ją w inny świat. Za każdym razem, gdy udało jej się wygospodarować kilka chwil, komponowała część Suity na 2 skrzypiec. Planowała napisanie cyklu siedmiu krótkich utworów. Całość zamknie w formie ABA. W jej wyobraźni utwór brzmiał bezpretensjonalnie, niefrasobliwie. Podkreślał jej paryski nastrój, przypominał pyłek strząśnięty z pięciolinii na klawiaturę fortepianu. Pierwszy utwór, allegro, rozpoczęła marszem, który przechodził w wesołą polkę. Andante napisała zaraz po całonocnym usypianiu dziecka, przyjęło formę kołysanki, III część, vivo, lśniło wirtuozerią, a IV część, tempo di menuetto, miała coś z menueta.

Grażyna przewracała kartki rękopisu. Piątą część napisała w tempie allegro, po nim dla kontrastu następowało andante z fughettą, a teraz pisała siódmą część, etiudę błyszczącą ruchliwością. Spojrzała w okno. Zamiast paryskiego nieba, zobaczyła stare poszewki spięte agrafkami, które udrapowane na szybie w połączeniu z tekturami chroniącymi szkło, stanowiły wątpliwą ozdobę zaciemniającą mieszkanie przed sowieckimi nalotami.

Kiedy zamknęła klawiaturę fortepianu i schowała nuty do walizki stojącej w przedpokoju, obie panie już dawno usnęły. Na dworze zaczynał się świt.

 

*

 

Nocami, między ósmym a piętnastym marca, ogłaszano alarmy lotnicze. Grażyna zamierała w oczekiwaniu. Gdyby nie dziecko, zostałaby w mieszkaniu, teraz jednak chwytała małą i z Wandzią biegły do piwnicy. Po drodze zabierały torbę z kocami i butelkę wody. Za nimi dreptała mamusia, a potem wszystkie cztery nasłuchiwały w ciemnościach warkotu sunących nad miastem sowieckich bombowców przetaczających się z łoskotem i znikających w ciemnościach. Wsparty na miotle pan Walenty złorzeczył:

– Niech ich wszystkich piekło pochłonie! Ale i tak, choć grozi nam komunizm, nie znajdzie się w Polsce żaden polityk, który by się odważył pójść na współpracę z Niemcami przeciwko Sowietom. Nawet jeśli co noc będziemy musieli latać do schronów…

– Nikt się nie nabierze na propagandę, ani niemiecką, ani sowiecką – wzdychała mamusia, wracając na górę do mieszkania córki. Wanda czuła ulgę dopiero wtedy, gdy wszystkie razem siadały w kuchni.

– To się skończy, szybciej niż myślicie – zapewniała mamusia uspokajającym tonem.

 

*

 

W ciągu ostatnich miesięcy Wanda wiele razy była w trudnych sytuacjach. Na wszelki wypadek nie wspominała o tym w domu. Pewnego dnia tramwaj, którym jechała, wpadł w niemiecką łapankę. Uratowała się dzięki temu, że tramwajarz nie stanął na paru kolejnych przystankach, tylko dzwoniąc przeraźliwie głośno, pędem przejechał przez zamknięty rewir, a Niemcy nie zareagowali, pochłonięci polowaniem na uciekających chodnikami ludzi.

Pasażerowie uspokoili się. A kiedy na skrzyżowaniu minęły się dwa tramwaje oznaczone numerem „zero” (tylko dla Niemców), ktoś krzyknął:

– Te, Felek, co tak śmierdzi?

– Nie widzisz, dwa zera się mijają!

Ludzie chichotali, a jakaś starsza pani spytała motorniczego:

– Jak daleko do Niepodległości?

– Jeszcze niecały roczek, droga pani!

Teraz cały tramwaj głośno się śmiał. Wandzia wyskoczyła na najbliższym przystanku i pobiegła do autobusu numer dwa. Do biura zdążyła na czas.

Zwykle kiedy szła do gabinetu pryncypała, zaglądała do pokoju obok, by ukradkiem zerknąć na Stanisława pochylonego nad papierami. Jednak ostatnio pokój, w którym pracował przystojny kolega, był stale zamknięty. Przystanęła pod drzwiami, a po chwili zajrzała do wnętrza. Na miejscu Stanisława siedziała obca kobieta.

– Słucham, o co chodzi?

– Szukam pana Stanisława – zaczęła Wanda obojętnym tonem.

– Już u nas nie pracuje.

– Jak to, od kiedy?

– W zeszłym miesiącu zajęłam jego miejsce.

– Został zwolniony? Dlaczego?

Kobieta oderwała się od pracy i popatrzyła na nią uważnie.

– Nie zauważyła pani jakie miał rysy twarzy?

– Nie rozumiem, o czym pani mówi – parsknęła Wanda.

– Niech pani nie będzie dzieckiem, musiał się ukryć, dłużej nie mógł tutaj pracować, do szefa przyszedł ktoś i zażądał sporej sumy za milczenie. Co więc mógł zrobić? I tak długo u nas pracował, inni trafili za mury.

– Ktoś chciał od szefa pieniędzy za milczenie?

– Proszę, niech pani poczyta. Ale ja niczego nie wiem, nie moja sprawa. Mam do wykarmienia rodzinę – rzuciła niecierpliwie i ukradkiem sięgnęła do szuflady. Wyjęła z niej „gazetkę” i podała Wandzi.

 

*

 

Dopiero w domu Wanda przeczytała artykuł. Najpierw cicho, potem na głos, dla mamy, Kiejstuta i Grażyny, którzy domagali się nowych wiadomości:

Społeczeństwo polskie, mimo że samo jest ofiarą okropnego terroru, ze zgrozą i głębokim współczuciem patrzy na mordowanie przez Niemców resztek ludności żydowskiej w Polsce. Złożyło ono przeciwko tej zbrodni protest, który doszedł do wiadomości całego wolnego świata, zaś Żydom, którzy zbiegli z getta lub z obozów kaźni, udzieliło tak wydajnej pomocy, że okupant opublikował zarządzenie, grożące śmiercią tym Polakom, którzy pomagają ukrywającym się Żydom. Niemniej znalazły się jednostki, wyzute ze czci i sumienia, rekrutujące się ze świata przestępczego, które stworzyły sobie nowe źródło występnego dochodu przez szantażowanie Polaków ukrywających Żydów i Żydów samych. K.W.C. ostrzega, że tego rodzaju wypadki szantażu są rejestrowane i będą karane z całą surowością prawa, w miarę możności już obecnie, a w każdym razie w przyszłości[2].

Wanda zwinęła gazetkę i wsunęła do torebki.

– Ludzie stracili moralne hamulce – westchnęła mamusia.

– Podczas pokoju mogli nie zdawać sobie z tego sprawy, ale w niepewnych czasach złe cechy wzięły w nich górę – zauważyła Grażyna.

Kiejstut w zamyśleniu pokiwał głową.

– To nie tylko kwestia uśpionych skłonności. Owszem, esesmani kierują się bezinteresownym sadyzmem, ale też zakładają, że system, któremu się uda zniszczyć ofiarę, pozbawiając ją całkowicie tożsamości, jest najlepszy dla utrzymaniu całego narodu w stanie niewolnictwa. Warunkiem zwycięstwa esesmanów jest to, żeby torturowana ofiara pozwoliła się mordować bez protestów.

– Normalny człowiek czuje wyrzuty sumienia, mordując niewinnych ludzi. O mały włos zabiliby ciebie! – zawołała oburzona mamusia.

– Esesmani mieliby wyrzuty sumienia tylko wtedy, gdyby nie wykonali otrzymanego rozkazu – kontynuował Kiejstut. – Zakładam, że mordując Żydów, skupiają się na wcielaniu w życie rozkazów Hitlera.

– Co za różnica, z jakiego powodu coś robią, skoro są potworami! – zawołała oburzona mamusia.

– Faszyści są niezdolni do odróżnienia dobra od zła! – dodała Wanda.

Kiejstut potarł w zamyśleniu brodę, zastanawiając się, jak najlepiej wyjaśnić im problem.

– Bo uważają się za „nosicieli rozkazu”. Tym tłumaczą brzemię dziejowej odpowiedzialności, jakie rzekomo na nich spoczywa. Uważają się za wykonawców rozkazów Najwyższego Wodza Narodu. Zakładam, że program eksterminacji w komorach gazowych zrodził się z nazistowskiego planu stworzenia wyższej rasy.

– Jak można bezkarnie mordować ludzi, przecież każdy jest wyjątkowy! – W oczach Wandy zaświeciły łzy.

– Gestapowiec nie przyznaje się do nieludzkich czynów, tylko skarży się, że podczas wykonywania obowiązków musi patrzeć na straszne rzeczy, że na jego barkach spoczywa ciężkie brzemię! Oni ukrywają sumienie za sloganami, a Hitler oczekuje od żołnierzy rzeczy „nadludzko-nieludzkich”.

– Jak możesz mówić o tym tak spokojnie, synu?

– Jako filozof staram się wniknąć w przyczyny pewnych zjawisk. Nasze słowa więcej znaczą niż można przypuszczać. U podłoża ich działań kryją się określone założenia ontologiczne…

Kiejstut zamilkł. Wanda patrzyła na brata. Na jego twarzy nadal było widać blizny. Rana na łuku brwiowym trudno się goiła, a sińce na policzkach i nosie przybrały odcień szaro-żółty. Może taki sam los spotkał Stanisława? Czy jeszcze go spotkam? – myślała gorączkowo.

Mamusia wstała, zapaliła karbidówkę, a pokój wypełnił chłodny blask.

– A wiesz, Kiejstucie – odezwała się Grażyna, żeby zmienić temat i oderwać myśli od rzeczy wymykających się rozumowi – siedemnastego marca na cmentarzu powązkowskim odbył się pogrzeb matki Karola Szymanowskiego.

– Miała swoje lata.

– Zmarła w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Świętej pamięci Anna z baronów Taubów Szymanowska.

Kiejstut pokiwał smutno głową i wstał.

– Dobranoc, moje drogie. Nie rozmyślajcie o rzeczach, na które nie macie wpływu, bo to niczego nie zmieni, tak radzą stoicy.

– Dobranoc, synku – powiedziała mama.

[1]          Zob. E. Markowska, K. Naliwajek-Mazurek, dz. cyt., s. 98–99.

 

[2]          „Biuletyn Informacyjny” 18 III 1943, nr 11, [w:] W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, wyd. Znak, Kraków 2008, s. 448.