autor: Jolanta Cywińska
tytuł: Władcy czterech ścian
wydawca: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa
i Instytut Literatury
miejsce wydania: Warszawa
data wydania: lipiec 2021
nr wydania: I
liczba stron: 224
format: 125×200 mm
numer ISBN: 978-83-961519-5-7
ilustracje: Piotr Wojciechowski
cena: 30,00 zł
Redakcja tomu: Zbigniew Zbikowski
Korekta: Małgorzata Strękowska-Zaremba
Projekt graficzny i skład: Tunia
Redakcja serii:
Piotr Müldner-Nieckowski
Anna Nasiłowska
Małgorzata Karolina Piekarska


Kupuję!


O książce:

Opowiadania wracają do łask. Po latach, kiedy w Polsce uważano je za rodzaj literackich wprawek, wreszcie wydawcy zaczęli rozumieć, że to ważny gatunek prozy. Dający wiele możliwości autorowi, a jeszcze więcej przyjemności czytelnikowi. Cywińska jest mistrzynią dialogu, budowania napięcia, ale też bawienia czytelnika nonsensem, groteską i żartem. Nawet jeśli dotyka spraw ważnych i poważnych jak śmierć, czy przemoc domowa. Jeśli coś w życiu nie jest możliwe, ona opisuje to tak, że wierzymy, iż istnieje – jak podniebny lot kanapą czy znikające ściany. Mamy tu duże miasta, miasteczka, wsie i ich mieszkańców: czasem buraczanych i zaściankowych, ale zawsze z krwi i kości. Nam bliskich, bo przecież każdy z nas zna kogoś takiego.

Małgorzata Karolina Piekarska

O ludziach można różnie, na serio i z przymrużeniem oka. Jolanta Cywińska, która przez lata pracy dziennikarskiej poznała dobrze nie tylko aspirujących do nowych elit mieszkańców warszawskich blokowisk, ale i ambitnych obywateli prowincjonalnych miasteczek, postanowiła uczynić z ich opisu groteskę. I o ile jedne jej opowiadania jedynie zbliżają się do granic pure nonsense’u, a inne otwarcie ją przekraczają, to w niemal wszystkich odnajdujemy mrożkowskie klimaty. Bo choć czasy się zmieniają, ludzie pozostają w gruncie rzeczy tacy sami i Autorka zdaje się nam o tym na każdej stronie swego zbioru przypominać.

Zbigniew Zbikowski


O autorce:

Jolanta Cywińska – pisarka, dziennikarka i terapeutka. Ukończyła Etnologię i Antropologię Kulturową na Uniwersytecie Warszawskim oraz studium psychoterapii w Instytucie Psychologii Stosowanej w Warszawie.

Fascynuje się człowiekiem i prawami rządzącymi ludzką naturą. W swojej twórczości ukazuje ludzi targanych wątpliwościami i zmagających się z niełatwymi wyborami. Autorka jest również psychoterapeutką, a akcje jej książek są niejednokrotnie tłem dla ukazania najskrytszych zakamarków ludzkiej duszy.

Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Opublikowała książki: Stracić głowę – 12 opowiadań (2002), Zamek na skraju światów (2006), Etiuda matrymonialna (2009), Trzy kroki od miłości dwa kroki od śmierci (2016).

Na jej autorskiej stronie www.cywinska.waw.pl znajdują się m.in. recenzje i streszczenia wydanych książek. 



Fragmenty:

Moi rodzice bezradność wobec życia zakrzykują pozornym sukcesem i prą do przodu, obijając sobie boki o kolczaste ściany wielu możliwości. Matka znakomicie się sprawdza jako szefowa działu nowatorskich projektów w wielkiej korporacji. Przyznam, że mnie to zaskakuje, bo jest osobą tuzinkową, nie przekraczającą nigdy utartych schematów, mimo to miejsce pracy leży na niej jak ulał. Kocham ją bardzo. Matek w ogóle nie wolno nie kochać. To nieetyczne. Jednak nie mogę jej odpuścić, udając, że nie widzę, jaka jest. To krzywdziłoby i mnie, i ją. Ona też nie może mi darować, że się nie dość przykładam do życia i pozwalam mu lecieć, jak chce. Ja z kolei nie wierzę, żeby te moje starania wiele zmieniły. Dzisiaj zachłanne rzucanie się do wodopoju kariery już nie gasi pragnienia. Każdy czas ma swoje prawa. Ten dzisiejszy na razie swoich jeszcze nie dookreślił. One dopiero są w organizacji, a poprzednie wyparowały, skropliły się i wraz z deszczem wielu próżnych łez, opadły na ziemię.

Tyle w kwestii matki. A ojciec? W zasadzie, jak zwykło się mówić, jest idealną jej drugą połową. Pracuje jako dyrektor do spraw logistyki w dużej firmie spedycyjnej. Podobny jest do mamy, tyle że mniej związany z domem. Potrafi perfekcyjnie zorganizować sobie życie na zewnątrz i nawet gdy jest z nami, myśli o czym innym.

Podejrzewam, że chętnie podszczypuje sekretarki. Daje mu to odrobinę radości. Jest w trudnym wieku, przytrzaśnięty między kończącą się młodością a nieuchronną starością, więc rozpaczliwie podpiera się młodszymi kobietami, chcąc zatrzymać uciekający czas. Nie mamy o to pretensji. Wiemy, że jest zbyt strachliwy, żeby zostawić żonę wraz z całym dobytkiem i odejść w nieznane, a co gorsza, niepewne.

Ojca z natury wszystko nudzi, choć lubi drogie komórki i samochody. Z tego powodu co jakiś czas nasz domowy budżet przechodzi wstrząsy, wysilając się na przekraczające jego możliwości zbytki. Potem wpadamy w wir niepohamowanych oszczędności i obywamy się bez wielu potrzebnych rzeczy. Tak wygląda nasz cykl roczny, który zataczamy razem z Ziemią. Kiedy wydaje się, że spadamy, pęd powietrza nas zatrzymuje i jakoś sobie radzimy.

Jest też dziadek. Mieszka z nami od kilku lat i chyba dobrze nie pamięta, którego z rodziców spłodził, bo jedno i drugie nie chce mieć z nim bliższych kontaktów. A wszystko z racji przynależności dziadka do innej epoki historycznej i braku z jego strony chęci dostosowania się do nowych czasów. Dziadek nas obserwuje, czasami wspomina przeszłość, częściej jednak siedzi milczący albo ogląda telewizję. Właściwie dawno skończyłby już w domu opieki. Sama słyszałam, jak rodzice o tym przebąkiwali, ale chroni go emerytura wypracowana w Niemczech, a wypłacana w Warszawie. Miał dziadek fart, że do tych Niemiec swego czasu wyjechał i kilkadziesiąt lat zabawił. Dzięki jego pieniądzom rodzice wiele spraw popchnęli do przodu, a zwłaszcza kredyt we frankach szwajcarskich, zaciągnięty na nasze, bądź co bądź, luksusowe mieszkanie. To zdecydowanie wyratowało go od domu spokojnej starości i będzie ratowało aż do śmierci. Dziadek z natury jest pogodny, ale rodzicom wydaje się kimś nie z tego świata, bo kompletnie nie rozumie, dlaczego jego bliscy tak sobie komplikują życie. Na przykład dzisiaj zapytał:

– A po co wy w ogóle na te narty jedziecie? Przecież nawet tego nie lubicie i nogę łatwo złamać, i niebezpiecznie. Ja raz w sześćdziesiątym ósmym wybrałem się z Wojtkiem Wypychem na…

– Dobrze, dobrze, ale to zupełnie co innego. Teraz jest inaczej. Zimowy wyjazd na narty zupełnie inaczej człowieka pozycjonuje towarzysko, zwłaszcza jeśli ma się dobry sprzęt. Zresztą nie znasz się na tym – przerwała mu matka.

– I nowy samochód też inaczej pozycjonuje – wtrącił ojciec, poprawiając przed lustrem krawat, bo właśnie szykował się do wyjścia i robił ostatnie poprawki.

– Gdzie mój projekt umowy z Friendem? Nie widzieliście? Siedziałam nad tym do północy i gdzieś się zapodział. Wpadłam na genialny pomysł, opowiem ci, jak wrócę, tylko gdzie on jest? Gabi, nie widziałaś przypadkiem?

– Widziałam w łazience, sama go tam położyłaś.

– Racja, chciałam jeszcze na niego zerknąć. Nie umiem siedzieć bezczynnie.

– Nie rozumiem cię, mamo, po co na sedesie…

– Daj spokój, jesteś obsceniczna.

– Krzysiu, zobacz, która godzina. Spóźnisz się do szkoły, a jak się będziesz guzdrał, wylądujesz jak twoja siostra na byle jakiej uczelni.

Mowa o moim młodszym bracie, który żyje obok nas od siedemnastu lat, obojętny na wszystko jak drzewo i daleki jak księżyc. Nawet ze mną mało rozmawia, nie mówiąc o rodzicach. Krzysiek jest mistrzem budowy własnego nieprzenikalnego świata.

– Mamo, ona wcale nie jest byle jaka. Poza tym nie ma to aż takiego znaczenia – zaprotestowałam. Ale matka już nie słuchała, bo właśnie mówiła do dziadka:

– Tatusiu, śniadanko jak zwykle w lodówce, kanapki z wieloziarnistym pieczywem i twarożek.

– Tak, tak – mruknął dziadek niechętnie.

– Kochani, dzisiaj może mi dłużej zejść w firmie, przyjeżdżają z centrali.

– Dobrze, dobrze kochanie – odpowiedział ojciec. – Czy wiesz, że tego tancerza, którego poszukują od tygodnia, znaleźli zamordowanego? Głowę mu ktoś odciął, słowo honoru. Teraz tej głowy szukają… Aha, przypomniało mi się, wędlinę trzeba kupić, bo już wyszła. No więc szukają tej głowy i szukają, i nie znaleźli.

– Diabeł ogonem przykrył – wtrącił dziadek. – Za moich czasów mężczyźni, tacy prawdziwi mężczyźni, tańcem się nie zajmowali.

– Za tatusia czasów, owszem. Ale świat się zmienił, wydelikatniał, złagodniał, stał się bardziej subtelny, a nie taki szorstki i bezwzględny jak kiedyś – wyjaśniła matka.

– Ale za moich czasów albo kogoś zabijano, albo nie. Nikt głów nie odcinał. To, to jakieś średniowiecze po prostu – zaprotestował dziadek.

– No dobrze, trzeba już iść. Gadu, gadu, akurat rano najbardziej wam się zbiera na rozmowy. Przez te korki trzeba wychodzić pół godziny wcześniej.

– Tato, możesz przecież jechać komunikacją – doradziłam.

– Wiesz, że mam kawał niewygodnej drogi do pracy, a poza tym dyrektor nie powinien tłoczyć się w tramwaju razem ze zwykłymi pracownikami.

– Mamo, a ty?

– Nie zawracaj mi głowy. Zawsze jeździłam samochodem. Nie wyobrażam sobie inaczej.

Stanęłam w salonie przy oknie i zaczęłam obserwować tę naszą poranną krzątaninę. Właściwie mnie nie dziwiła. Znałam ją od lat, jednak dzisiaj wyjątkowo mnie denerwowała. Przysunęłam się do chłodnej ściany. Chciało mi się krzyczeć, ale po co krzyczeć, kiedy każdy jest zajęty i tylko spojrzy ze zdziwieniem, a potem znowu zacznie mówić o umowach, spotkaniach, wyjazdach, ubraniach. I jak zwykle usłyszę od matki troskliwe rady, jak przeżyć życie, żeby nawet nie zauważyć, że się żyje. Oni są mistrzami marnowania każdej chwili i nawet o tym nie wiedzą.

Dziadek też siedział spokojnie na kanapie i czekał, kiedy wreszcie wyjdą. Potem zbierze resztę sił i zejdzie na dół do sklepu, gdzie kupi sobie boczek albo salceson, wbrew dietetycznym pomysłom matki. On twierdzi, że na tym, co mu dają, długo by nie pociągnął, ale że lubi spokój, więc spokojnie wyrzuca te matczyne kanapki do śmietnika. – Niby chleba nie można wyrzucać, ale ten ekologiczny, to co to za chleb? W dodatku z twarożkiem i kiełkami rzodkiewki. Kto by to zjadł? – tłumaczył, gdy zostawaliśmy sami.

Zastanawiam się, czy ta troska o dziadka nie wynika przypadkiem z jego emerytury w euro. Bo skąd w moich nowoczesnych rodzicach wzięłoby się tyle opiekuńczości? Ale może podejrzewam ich niesłusznie. To, że znajdują szczęście na dnie torby z zakupami, trochę ich wprawdzie wypaczyło, jednak, mam nadzieję, nie do końca.

Kiedy nad tym rozmyślałam, spostrzegłam, że coś dziwnego dzieje się z naszą reprezentacyjną kanapą, która nie wiedzieć dlaczego zaczęła lekko unosić się nad podłogą, choć to przecież niemożliwe. Prawo grawitacji nigdy by jej nie pozwoliło na takie wyskoki, a przecież nikt go dotąd nie odwołał ani nie wykazał jego bezużyteczności. Złapałam się za głowę. Może to halucynacje? Jednak nie, kanapa jest coraz wyżej, a na kanapie siedzi dziadek, obserwując ją ze zdziwieniem, podobnie jak ja.

– Mamo! Mamo! Coś niesamowitego wyrabia się z naszą kanapą.

Matka wbiegła do salonu, a zaraz za nią ojciec. – Co się dzieje?!

– Ona się rusza.

– Zaraz sobie z nią poradzę – stwierdził ojciec z miną Jamesa Bonda.

– Krzysiu!

– Tak, tato?

– Chodź tutaj szybciutko. Siadamy na kanapie.

– Ale ja do szkoły muszę.

– Na chwilę tylko.

Podbiegli obaj i usiedli, po chwili dołączyła do nich matka. Zostało tylko jedno puste miejsce dla mnie. Wahałam się, bo nie widziałam, żeby naszej kanapie robiło się od tego siadania lepiej.

– Nie ma rady. Trzeba reklamować – stwierdził ojciec, usiłując wszelkimi sposobami ściągnąć niesforny mebel na podłogę. Postanowiłam im pomóc, bo w końcu rodzina powinna się wspierać. Usiadłam więc i dopiero wtedy się zaczęło. Nagle unieśliśmy się aż pod sufit, a stamtąd jakiś dziwny pęd powietrza pociągnął nas jeszcze wyżej. Wkrótce przeniknęliśmy przez dach i zanim zorientowaliśmy się w sytuacji, szybowaliśmy wysoko nad Warszawą, zdziwieni, zbuntowani i mocno do siebie przytuleni, chyba pierwszy raz w życiu. Tylko dziadek trochę narzekał, że mu się w głowie kręci i że to chyba od ciśnienia, ale gdy tylko zrozumiał, co się dzieje, zamilkł i ciekawie rozglądał się dookoła. Znacznie gorzej się zrobiło, gdy świadomość chwili odzyskali rodzice, którzy, o ile w ogóle nie rozumieli nieracjonalnych zachowań u ludzi, to tym bardziej u mebli, i w dodatku spieszyli się do pracy.

– Co się dzieje? Mam lęk wysokości i za dziesięć minut powinnam być w biurze. Dziś mam ważne spotkanie – zaprotestowała matka. Po tych słowach w kanapie coś zazgrzytało i wysunęło się oparcie dla nóg, z którego zwykle korzystaliśmy, oglądając telewizję.

– Hurra, fizyka się upiecze i matma też! – krzyknął uradowany brat, który wolałby polecieć choćby na Marsa, niż spędzić kolejny dzień w swojej wysoko stojącej w rankingu szkole.

– Michał, natychmiast coś z tym zrób, przecież nie możemy tak lecieć nie wiadomo dokąd, poza tym może padać i kanapa się zniszczy! – krzyknęła matka.

– Zaraz, zaraz, muszę się zastanowić – odpowiedział ojciec.

– No, wymyśl coś, przecież jesteś mężczyzną.

– No tak. Kanapy zdecydowanie nie powinny latać, to jest kompletnie pozbawione sensu. Może gdybyśmy kupili tę tańszą, to by nie latała, ale ty chciałaś przed koleżankami ładnie wypaść. – I nagle krzyknął strasznym głosem: – Wracać mi na ziemię! Już!

Kanapa oczywiście nie zareagowała. Tymczasem odezwał się dziadek:

– Jak myślicie, dzieci, czy ja pójdę do nieba? Tak sobie myślę, że może to po mnie anieli przysłali, a wy przy okazji też się zabraliście?

– Do nieba? – obruszyła się matka – Co dziadek opowiada, to nie tędy droga.

– Dlaczego? Przecież niebo jest wysoko, a my właśnie tam lecimy. Z wami będzie mi przyjemniej, tylko Gabrysi i Krzysia szkoda. Są jeszcze tacy młodzi.

Obejrzałam się. Rzeczywiście szybowaliśmy coraz wyżej, a pod nami, jak co dnia, kłębiło się miasto i rolowała bez końca codzienność. Widzieliśmy jadące samochody, pojękujące tramwaje, drzewa i coraz bardziej oddalającą się ziemię. Machano nam z okienek przelatujących samolotów, a my siedzieliśmy jak ogłupiali, zastanawiając się, czy tego dnia w ogóle się obudziliśmy i na którym jesteśmy świecie.

Po pierwszych emocjach w rodzicach wzięła górę ich praktyczna natura i usiłowali się jakoś w tych nowych okolicznościach urządzić. Nie ulecieliśmy jeszcze kilometra, gdy złapali za komórki, żeby dodzwonić się do pracy i poinformować o swojej dzisiejszej nieobecności. Rzecz jasna, żadnemu z nich nie przeszłoby przez myśl, aby powiedzieć prawdę. Pracowali w miejscach poważnych, w atmosferze czystego, wydestylowanego racjonalizmu. Zresztą nikt by nie uwierzył, że ich kanapa miała aż tyle polotu. Wszak meble odzwierciedlają upodobania właścicieli, a moi rodzice nie wierzyli w nic, co nie wynikało z umowy, nie widniało w dokumentach, czego nie mogli potwierdzić oryginałem. Kupno i sprzedaż, kredyt i prowizja, wycena i operat, to był świat ich sakramentalnych pojęć, w które święcie wierzyli.

Brat w międzyczasie przeglądał Internet, tymczasem ja całą sobą chłonęłam nowy rodzaj wrażeń. Zanosiło się na niechcianą rodzinną majówkę, z której nikt nie był zadowolony. Dziadek raz drzemał, to znowu coś mamrotał pod nosem. Ojciec wykrzykiwał w komórkę powody nieobecności w firmie. Tłumaczył, że dziadek zachorował, że jest w stanie ciężkim.

– Wszystko może się zdarzyć. Przypadek losowy, dziadek jest nieprzytomny, zupełnie odleciał, a my nie możemy odejść od jego kanapy, to jest od łóżka, chciałem powiedzieć.

Matka zmarszczyła czoło i zaczęła dawać ojcu na migi jakieś znaki, których on nie rozumiał, więc w końcu energicznie kopnęła go w kostkę.

– Cholera, nie kop! – jęknął boleśnie. – Przez ciebie o mało nie spadłem.

– Tak, muszę już kończyć, bo właśnie do ojca lekarz przyszedł – poinformował kogoś po drugiej stronie komórki.

– Ale kłamczuch z ciebie – powiedziała z uznaniem matka.